Od pani Magdaleny Cenker otrzymaliśmy spisane wspomnienia jej dziadka Józefa Gąszczaka, który był świadkiem i uczetnikiem obrony Trzemeszna we wrześniu 1939 r.
Józef Gąszczak urodził się 7 marca 1921 rok w Trzemesznie, syn Władysława Gąszczaka. W 1935 roku ukończył szkołę podstawową w Trzemesznie. Od kwietnia 1938 roku pracował u ogrodnika Władysława Bojanowskiego. Następnie rozpoczął naukę w zawodzie ślusarskim u mistrza Walentego Bisikiewicza. Naukę przerwała wojna. Podczas okupacji (1940 – 1945) pracował u mistrza kowalskiego Rudolfa Zeigera w Wydartowie. Po wyzwoleniu pracował w Krochmalni w Niewolnie. W maju 1945 roku został wcielony do wojska, gdzie służył do listopada 1946 roku. Po powrocie do Trzemeszna powtórnie pracował w Niewolnie. W 1948 roku przeniósł się do Wielkopolski. Od lat pięćdziesiątych mieszkał we Wronkach. Zmarł 18 listopada 2008 roku.
„Miałem Żyć..."
10 września pamiętnego 1939 roku. Oficjalnie od 1 września trwała wojna, jednak w małym miasteczku na zachodzie Polski mieszkańcy nie zdążyli jeszcze odczuć tej sytuacji. Tego dnia wszystko się zmieniło.
Niby niedziela jak każda inna. Ludzie w odświętnych strojach podążali ulicami z lub do Kościoła. Siedziałem w domu. Na niedzielnym obrusie już za chwilę miał się pojawić pyszny niedzielny obiad. Do całej scenerii nie pasował tylko jeden szczegół. W oddali odgłos bijących dzwonów kościelnych mieszał się z hukiem strzałów tworząc smutną jakby podszytą groza etiudę. Właśnie te dźwięki kazały mi zrezygnować z obiadu i wyjść z domu. Wtedy nie wiedziałem, że tego dnia poczuje na sobie rękę przeznaczenia lub jak ktoś woli Bożej Opatrzności.
Spotkałem kolegę. Poprosił mnie o pomoc. Zadanie wymagało odwiedzenia różnych zakątków miasta. Szybko zorientowałem się, że coś wisi w powietrzu. Ludzie chodzili jakby szybciej, skupiali się w grupki, a ich nerwowe spojrzenia uzewnętrzniały ich strach. No i te strzały coraz głośniejsze i coraz bliższe. Stojąc na rogu ulic zauważyłem, że garstka osób wbiega do tajemniczego dla mnie budynku. Nie wiem co to było młodzieńcza ciekawość, żądza przeżyć, czy sam diabeł ciągnął mnie na pokuszenie, ale te drzwi działały na mnie jak magnes. Podążałem za innymi. Kręte schody doprowadziły mnie na poddasze domu. Moim oczom ukazał się niewiarygodny obraz. Izba była niska. Maleńkie okna jakby wyrastały z podłogi, a przy każdym z nich leżał człowiek z karabinem w ręku i strzelał, strzelał do wroga. Jedno z okienek było wolne. Stał przy nim karabin, ale nikt nie strzelał. Wiedziałem, że to miejsce czekało na mnie. Nie zastanawiałem się co stało się z człowiekiem, który był tam przede mną. Nie zastanawiałem się chyba nawet nad tym co robię. Położyłem się na podłodze i zacząłem strzelać.
Nie trwało to długo. Niemcy zdążyli już otoczyć miasteczko. Kilka serii z karabinu i rozpoczął się chaos ucieczki. Teraz każdy z nas mógł liczyć tylko na siebie, a na plecach czuć było niemiecki oddech. Młodzieńcza buta nie pozwoliła mi zostawić brani. Wlokłem ją ze sobą na podwórze domu. Tam nie było już wyboru. Porzuciłem karabin rozpaczliwie poszukując jakiegoś ratunku. Wtedy mój wzrok padł na drzewo. Piękne, liściaste i olbrzymie. Normalnie nie zwrócił bym na nie uwagi. Tego dnie okazało się dla mnie zbawienne. Wdrapałem się na tyle wysoko by czuć cię bezpiecznie. Miejsce okazało się świetnym punktem obserwacyjnym. Widziałem i słyszałem wszystko co działo się w mieście po wkroczeniu wojsk niemieckich. Zatrzymania, aresztowania, pierwsze niemiecki rozkazy, godzina policyjna dla polskiej ludności. Wszyscy ludzie których tego dnie spotkałem zostali wtrąceni do więzień. Tylko dzięki interwencji miejscowego proboszcza nie zginęli. I choć byli to zupełnie obcy dla mnie ludzie, czułem, że zabierają moich przyjaciół.
Musiałem jednak pomyśleć o sobie. Po kilku godzinach bolała każda część ciała. Jak tylko zapadł zmrok ześlizgnąłem się z drzewa zwinnie jak kot i pod osłoną nocy udałem się nad pobliskie jezioro.
Józef Gąszczak urodził się 7 marca 1921 rok w Trzemesznie, syn Władysława Gąszczaka. W 1935 roku ukończył szkołę podstawową w Trzemesznie. Od kwietnia 1938 roku pracował u ogrodnika Władysława Bojanowskiego. Następnie rozpoczął naukę w zawodzie ślusarskim u mistrza Walentego Bisikiewicza. Naukę przerwała wojna. Podczas okupacji (1940 – 1945) pracował u mistrza kowalskiego Rudolfa Zeigera w Wydartowie. Po wyzwoleniu pracował w Krochmalni w Niewolnie. W maju 1945 roku został wcielony do wojska, gdzie służył do listopada 1946 roku. Po powrocie do Trzemeszna powtórnie pracował w Niewolnie. W 1948 roku przeniósł się do Wielkopolski. Od lat pięćdziesiątych mieszkał we Wronkach. Zmarł 18 listopada 2008 roku.
„Miałem Żyć..."
10 września pamiętnego 1939 roku. Oficjalnie od 1 września trwała wojna, jednak w małym miasteczku na zachodzie Polski mieszkańcy nie zdążyli jeszcze odczuć tej sytuacji. Tego dnia wszystko się zmieniło.
Niby niedziela jak każda inna. Ludzie w odświętnych strojach podążali ulicami z lub do Kościoła. Siedziałem w domu. Na niedzielnym obrusie już za chwilę miał się pojawić pyszny niedzielny obiad. Do całej scenerii nie pasował tylko jeden szczegół. W oddali odgłos bijących dzwonów kościelnych mieszał się z hukiem strzałów tworząc smutną jakby podszytą groza etiudę. Właśnie te dźwięki kazały mi zrezygnować z obiadu i wyjść z domu. Wtedy nie wiedziałem, że tego dnia poczuje na sobie rękę przeznaczenia lub jak ktoś woli Bożej Opatrzności.
Spotkałem kolegę. Poprosił mnie o pomoc. Zadanie wymagało odwiedzenia różnych zakątków miasta. Szybko zorientowałem się, że coś wisi w powietrzu. Ludzie chodzili jakby szybciej, skupiali się w grupki, a ich nerwowe spojrzenia uzewnętrzniały ich strach. No i te strzały coraz głośniejsze i coraz bliższe. Stojąc na rogu ulic zauważyłem, że garstka osób wbiega do tajemniczego dla mnie budynku. Nie wiem co to było młodzieńcza ciekawość, żądza przeżyć, czy sam diabeł ciągnął mnie na pokuszenie, ale te drzwi działały na mnie jak magnes. Podążałem za innymi. Kręte schody doprowadziły mnie na poddasze domu. Moim oczom ukazał się niewiarygodny obraz. Izba była niska. Maleńkie okna jakby wyrastały z podłogi, a przy każdym z nich leżał człowiek z karabinem w ręku i strzelał, strzelał do wroga. Jedno z okienek było wolne. Stał przy nim karabin, ale nikt nie strzelał. Wiedziałem, że to miejsce czekało na mnie. Nie zastanawiałem się co stało się z człowiekiem, który był tam przede mną. Nie zastanawiałem się chyba nawet nad tym co robię. Położyłem się na podłodze i zacząłem strzelać.
Nie trwało to długo. Niemcy zdążyli już otoczyć miasteczko. Kilka serii z karabinu i rozpoczął się chaos ucieczki. Teraz każdy z nas mógł liczyć tylko na siebie, a na plecach czuć było niemiecki oddech. Młodzieńcza buta nie pozwoliła mi zostawić brani. Wlokłem ją ze sobą na podwórze domu. Tam nie było już wyboru. Porzuciłem karabin rozpaczliwie poszukując jakiegoś ratunku. Wtedy mój wzrok padł na drzewo. Piękne, liściaste i olbrzymie. Normalnie nie zwrócił bym na nie uwagi. Tego dnie okazało się dla mnie zbawienne. Wdrapałem się na tyle wysoko by czuć cię bezpiecznie. Miejsce okazało się świetnym punktem obserwacyjnym. Widziałem i słyszałem wszystko co działo się w mieście po wkroczeniu wojsk niemieckich. Zatrzymania, aresztowania, pierwsze niemiecki rozkazy, godzina policyjna dla polskiej ludności. Wszyscy ludzie których tego dnie spotkałem zostali wtrąceni do więzień. Tylko dzięki interwencji miejscowego proboszcza nie zginęli. I choć byli to zupełnie obcy dla mnie ludzie, czułem, że zabierają moich przyjaciół.
Musiałem jednak pomyśleć o sobie. Po kilku godzinach bolała każda część ciała. Jak tylko zapadł zmrok ześlizgnąłem się z drzewa zwinnie jak kot i pod osłoną nocy udałem się nad pobliskie jezioro.
Poniżej prezentujemy zbeletryzowane wspomnienia p. Kazimierza Majewskiego, przedwojennego społecznika, wydawcy Kosyniera. Wspomnienia zostały w 1949 roku przesłane do Trzemeszna. Znajdują się obecnie w kronice ZBOWID-u. Skany prezentujemy dzięki uprzejmości p. Marii Wojciechowskiej.